środa, 19 lutego 2014

Cierpiącej Ukrainie



Od Sanu do Donu zaciska swą pięść kozacki ród,
duszę i ciało chce poświęcić dla swojej demokracji.
Staną do krwawego boju i się nie zmarni ich trud.

Jęczą cerkiewne dzwony, z czarnego dymu woła majdan,
pierś wsparta o pierś, w których trwożnie biją serca.
Od Sanu do Donu zaciska swą pięść kozacki ród.

Na barykadach giną ludzie, bratnia krew ma ten sam kolor,
lecz władza słucha pomruków „wielkiego niedźwiedzia”, więc
Staną do krwawego boju i się nie zmarni ich trud.

Niebiesko-żółta flago, falująca między niebem i zbożem,
i ty w sobie drżysz na wietrze tragicznych wydarzeń.
Od Sanu do Donu zaciska swą pięść kozacki ród.

Ile może wytrzymać skołowany naród ciągłego zakłamania,
biedy i upokorzenia? Lecz nadzieja umiera ostatnia, więc
Staną do krwawego boju i się nie zmarni ich trud.

Nie umarła jeszcze Ukraina ani jej chwała, ani wolność,
dopóki naród żyje, dopóki świat okaże się wiarygodny.
Od Sanu do Donu zaciska swą pięść kozacki ród,
Staną do krwawego boju i się nie zmarni ich trud.

Kraków,dn.19.02.2014
Józef Janczewski



niedziela, 16 lutego 2014

Ponad dwadzieścia wierszy, tematycznie różnych, z moich powyższych tomików




Pod skrzydłami marzeń

Każdy mój wiersz przeszedł wiele mostów
pod którymi płynę w źrenicach rzeki bo
wiersz jest niekończącym się gościńcem
Stoję w świetle mojego ludzkiego ubóstwa
klęcząc przyglądam się ziemi -
ta ziemia to pęknięty bochen chleba
Litery wydarzeń układają się równo i
moja pamięć wraca jak rzewny refren
pod żaglem losu płynie moje przeznaczenie
Teraz słyszę skargę osamotnionego wiatru
bo czasem smutek jest jak wielka rana choć
świat optymistyczny ma swój wymiar
Wiersz jest mi bliski jak koszula ciału
w rękawach mieszczą się miliony moich sekund
i naga modli się do Ciebie moja dusza
Może słuchasz mnie w księżyca oknie
Ty który tworzysz nieznane z niewiadomego
Ty który zwijasz prześwit i rozsiewasz ciemność
Wiem że sumienia nie odnajdę w księgach
ani w modlitwie żebrzącej o łaskę lecz proszę
wpuść Pana Cogito do ogrodu wieczności
---------------------------------
w głębokim lesie w Trzemeśni, lipiec 2007 r.


***

Gdzie Ciebie szukać
który stworzyłeś światło
ze zlepku śluzu i prochu
Tobie podlegają władcy chaosu
i bóstwa przyrody
Panie jasnego światła
i Wielkiej Matki u której
rzeki góry i drzewa
pełne są demonów
wprowadzam w ruch
modlitewny młynek
na jego paskach uwieszone są
opiekuńcze bóstwa
monotonia wycisza łagodzi
wszystko dalej płynie
czas ucieka wieczność trwa
każda wiara przenosi góry
lecz jeśli wątpisz
pozostaje jeszcze wiara
w Przeznaczenie


Credo II

W mroku
światłej filozofii ja
agnostyk awerronista
w części anarchista któremu
przyświeca emotywizm
humanizm z intuicyjnym
liberalizmem
trochę mistyk w świecie liczb
utylitarny stoik
broniący swej wolności -
poszukuję twarzowej
wyjątkowej brody


Codzienny hejnał

Powoli gasną liście twarzy, siwieją też deszcze,
życie jak zakurzony żyrandol zawieszony nad mostem,
po którym toczą się słowa i dźwięki ku światłu.
Poeta miejski fotograf chwyta na klisze pamięci
codzienny mityng, bezgłośne ludzkie cierpienia,
maluje człowiecze powoje, które pną się ku górze,
by usnąć kiedyś losowo za niebieskim murem -
Lecz czy usta pomieszczą tyle ludzkich wrażeń?
A w oczy kołatanie plakatów i błyszczących reklam,
dzień za dniem śmiga jak sarna, pokazuje coś na migi.
Dokąd pędzisz zieleni nadpalona żarem słońca
w kotle, gdzie latami miele się popiel i seledyn?
I zapadasz się w głęboką studnię. Lecz nadejdzie nowe.
Ja siłą rzeczy w tej grze kiedyś muszę utonąć, bo
nic nie kwitnie bez końca, jedno następuje po drugim.
Dziś idę gwiezdnym krokiem i myśli jeszcze płoną.
Teraz przede mną coraz to nowe białe przestrzenie,
jak łany zboża w tumanach mgieł zaskomli milczenie,
bo dusza w szacie królewskiej rzuca wciąż wierszy kotwice
i jeszcze radością w gotyckiej komnacie srebrzą się źrenice.
Jesteś duszo przechodniem w tym tak barwnym tłumie,
bywa, że zagubiona, pełna obawy czy cię ktoś zrozumie,
czy w gniazdach błędnych rycerzy i w dłoniach tęsknoty,
znajdziesz schronienie, odrobinę zrozumienia i pieszczoty.


Kamienie

Mają duszę?
Wielu twierdzi że....
mają
Zaklęci w twierdzach milczenia
towarzyszą górskim rzekom
tworzą wielkie miasta -
kamień na kamieniu
Szlifują własne charaktery
i podobizny
Wśród nich znajdziesz
kształty serca
obrzucone błotem.
Wartka rzeka porywa
migrują
czasem siłą natury
wrą i kipią rzeki
jakby szybciej płynie czas
pomruk niezadowolenia
słabe rozkruszone
twarde przezwyciężą
będą tworzyć - nowe


Ja Boże, Twój znicz

Zobaczyć światło,
wszechobecną materialną twarz
głębszą od uczuć i rozumu.
Boże zwyczajny i niezwyczajny,
wszechobecnej równowagi,
Boże czarnej owcy,
płaszcza mroku i śmierci,
miłości i pojednania.
Wciąż jeszcze trudno mi zrozumieć
najprostsze słowa, tymczasem
dni coraz krótsze i
ciemność wcześniej zapada,
drogi mijają się w mroku i zapomnieniu.
Czy Twoją twarzą jest zorza polarna
przy której gasną gwiazdy i księżyce
i nikną płomienie błyskawic?
Tulę się nagi do skały,
gdy niedoskonałość zarzuca swe sieci
na moje stopy, gdy los
wykrzywia posklejane drogi.
Czasem cisza jest głośniejsza od gromu,
kołysze się czas i szumi w
nagrobnych cyprysach , wtedy
uparcie układam jedwabne nici i tkam
na czółenkach słów wypukłe radości i
wklęsłe cierpienia ale tak do końca
nie boję się własnego cienia nawet
gdy rozchwieje się światło mojej świecy,
bo kiedy przymykam oczy
wciąż widzę światło, które
budzi mnie do Ciebie.


Rozrachunek

Każde życie jest na różny sposób przyprawione,
urabia nas ciągłym przepisem na siebie, na sens,
grzech pierworodny każdemu pisany inaczej.
Tymczasem człowiek wypędzony z Mlecznej Drogi
chciałby dostać odrobinę szczęścia z Olimpu,
do doliny padołu o garbatym losie.
Pożółkłe godziny i wieczne wahanie się dzwonów,
kręcą się żarna, los wiedzie nasze jednorazowe
szlaki ku ciągłym schodom bez powrotu.
A Ziemia obraca się i trzęsie się na osi i
zagłada stroi się w laboratoriach mocarstw,
proch powstaje z klęczek w odwróconym dniu.
Tylko poeta-gladiator, lornetką ze słów
szuka przeźroczystej duszy w tunelu nocy,
gdzie stoją w kolejce po świadectwa zgonu.
Życie galopuje w sto koni obok Ściany Płaczu,
na liniach wysokiego napięcia czają się spojrzenia,
tu każdy staje do walki wręcz z samym sobą.
Gdy weźmiesz nas za kulisy w bolesny zachód,
nasze zakratowane twarze i splądrowane wnętrza,
w szyjkach klepsydr zamilkną słowa mantry.


Radość tworzenia

Nie nadąża moje pióro za światem,
co przyszło Znikąd, odchodzi w Nicość.
Jestem łupiną orzecha z łuskami na oczach tu,
gdzie wszystko płynie i wszystko się obraca.
Życie jest grą i powlekaniem się wiatru.
W nim jestem kielichem goryczy i miłością,
lecz zawzięcie wiążę na drogę sznurowadła,
myję ręce i przecieram swe myśli.
Procesja cieni maluje bielmem szyby,
drżąca trawa tuli się do swej matki ziemi.
Krzemieniem o krzemień krzeszę iskry weny,
słowa jak śnieżynki już stają w ordynku.
Teraz gorycz liścia zamieniam w harmonię wnętrza.
Okrywam się płaszczem. Słowa wyprowadzam na spacer.
Wiersz rośnie prosty jak kolumna grecka,
latawce słów są ponad niewiedzy straże.
I nagle staję się jeszcze bardziej niż ciało.
Tworzę frazy i fraktale, tę wewnętrzną wolność,
która woła coraz głośniej głosem sprawiedliwości.
Moje świerszcze – dobre duchy domowego ogniska


Krakowski fotoplastykon

Zwielokrotnieni, zafascynowani, obciążeni słownikami,
przypisani i nieprzypisani do krakowskich podwoi,
o twarzach odchodzących godzin, rozświetlonych młodością,
z fizjonomią filozofów, globtroterów, chwilowych przystanków,
tętni codziennym życiem tłum na Krakowskim Rynku.
Jedni pobici przez uczucia i rzeczy, w piekle swego ciała
szukają miejsca w tłumie, który tłoczy się na wskroś,
na przestrzał, zatapia się i stapia, rośnie i przygniata,
wyznaje miłość do czegoś i kogoś ,choćby dla równowagi,
lub sączy los z naparstków, dopóki ziemia się kręci.
Drudzy przycupnęli w gniazdach kawiarnianych krzeseł,
toczą myśli przeciwko myślom na szprychach perspektyw.
Ktoś tu stracił rezon, ktoś trzeci zgubił sumienie, bo
słowa są często zwodnicze jak wszystko co ziemskie i
czasem zdumienie zastyga w rozszerzonych źrenicach.

Patrzę i uczę się krakowskiej ziemi na pamięć.
Wsłuchuję się w kościelne dzwony wspominając historię,
wpatrzony w wosk pieczęci, pod którymi spisano krwią:
tętent końskich kopyt, błysk szabel, świst tatarskich strzał
i kul, w nawarstwionym czasie uśpionym w kamieniach.
Kolejny zachód oblał miasto Kraka czerwienią.
Już gromadzą się cienie i zwodniczo nikną w zaułkach.
Ziemia gna torem swego odwiecznego przeznaczenia.
Z suchym szelestem na miedziane dachy opada zmierzch,
na piątą porę roku – noc – na zwykłe ludzkie zmęczenie.
Napatrzyłeś się stojąc na cokole wieszczu – mój druhu.
Wierny prawu zmienia się czas i ludzie w nim żyjący.
O tempora, o mores!, chciałbyś napisać w swym wierszu,
lecz tylko w niedowierzaniu z zdziwieniem kręcisz głową.
Na krawędzi nocy , o kość wadzi się Protazy z Gerwazym.


Pielgrzymka

Stanęliśmy naprzeciw siebie
Ty – Bóg-człowiek
ja – w boskim postanowieniu
człowiek z cząstką Boga
Stanęliśmy naprzeciw siebie
Ty - miłosierny i sprawiedliwy
ja – z założenia
na wzór i podobieństwo Twoje
Patrzysz na mnie z wysokości poniżenia
ja przez pryzmat mego krzyża życia
Jak pod Capuą dookoła pochylone krzyże
tu gdzie klęczę Twój najwyższy
Stajemy naprzeciw siebie
wielkość i małość
nieprzeniknioną pozostanie skala
i ciężary odważników


Bukoliczna idylla

Przywiał ich wiatr w te strony.
A Rh+ i B Rh-, tych dwóch
z alfabetu krwi. Kiedyś stali
po przeciwnych stronach
ludzkiego porozumienia
On choleryk śmiertelnie blady,
a sangwinik w akcji, cały w pąsach,
toczyli boje o łokieć
granicznej łąki.
W siódmych potach....
Gdy długo wył pies...
Dwie piędzi matki ziemi godzą
i tulą, a melencholijny klon
w miejscu wiecznego spoczynku
zakorzenił się na dobre,
flegmatycznie klonuje w całość
oczodół i miednice
obu zwaśnionych.

Wielkim jest człowiek któremu wystarczy pochylić czoła,
żeby bez włóczni w ręku i tarczy zwyciężyć zgoła
C.K. Norwid


Ślepym i głuchym
Stanisławowi Franczakowi

Czasem głupota jest napastliwa,
podstępna i dwuznaczna,
nie waży słów,
może sięgać po chwyty mądrości.
Nawet dobro uzbrojone w prymitywizm
uczynić może więcej zamętu niż
złość skrępowana przez rozum.
Tymczasem mądre dobro trwa skrępowane,
gdy zło i głupota rozpastwia się wolne
na chybotliwej linie chamstwa.
Lecz jeśli do tego zło uzbroi się w głupotę,
uczyni więcej spustoszenia niż złość
przez nią skrępowana.
Bo jeśli przyjaźń nie jest związana
miłością i cnotą, łatwo może być rozwiązana
przez tę głupotę*
I rację miał Konfucjusz mówiąc, że:
człowiek potyka się o kretowiska, a nie o góry.
* Piotr Skarga


Kanon na nowe tysiąclecie

W SANATORIUM POD KLEPSYDRĄ
obok CZARODZIEJSKIEJ GÓRY w
PROCESIE, ULISSES zastanawia się nad
PARAGRAFEM 22.
DOKTOR ŻYWAGO zna skutki DŻUMY,
mało co o niej wie WŁADCA PIERŚCIENI.
PRZYGODY DZIELNEGO WOJAKA SZWEJKA
głuszy BLASZANY BĘBENEK.
ROK 1984 i reszta jak
FOLWARK ZWIERZĘCY,
w którym MISTRZ I MAŁGORZATA,
Szwejk i Kubuś
szukają zacisza w CHATCE PUCHATKA
i odprężenia
w GRZE W KLASY.


Zakwita raz

Zmurszały staruszek i
jego omszała towarzyszka życia
trwają w swych ciałach z
oswojonymi karaluchami
w cierpnących kończynach.
I aż dziw bierze, dla symetrii
po przeciwległych stronach dwóch
połówek jabłka.
Nad rubrykami strat i zysków,
ponad śmiercionośną strefą,
łączy od lat dwa życia most
ledwie trzymający się poręczy.
Na pocieszenie pozostaje im
przeczucie w klarowność ostateczności,
w świat zamknięty w kościstych dłoniach.
Tymczasem jastrząb namierza ofiarę
skradając się do cieni łaszących się u stóp.
Tańczą niewidzialne ściany,
serce-ptak ostatni raz uderza
skrzydłami w sidła klatki.
Na pobojowisku pozostał on
i pogubiony jej wklęsły cień,
porzucone okulary i romantyczny
biały kwiat.


Pytania bez odpowiedzi

w hołdzie poległym w zamachu 11.09.2001
w Stanach Zjednoczonych
Tobołki tęsknoty, zatęczyła się łza,
w katakumbach ruin umiera strach,
zburzone więzi i tylko wciąż łka
kikutem kondygnacji piaskowy gmach.
Bezsilność łamie palce, wyje samotność,
z piramidy śmierci gordyjskie węzły zbrojenia,
jak pancerna kasa, gdzie naga tkwi kość i
brzytwa w sercu – zimny szkła oścień.
Sami grzeszni, lecz wzięli kamienie,
odbili się od własnej belki dla źdźbła -
Cmentarzysko żywych i, umarłych cienie...
Dlaczego Bóg Bogu niesie tyle zła?


Jedność staje się siłą

Nic nie wskóra Pentagon ani heksametry,
gdy nienawiść kaleczy Demokracje, kiedy
giną ludzie – małe światy
i Człowiek nie brzmi już dumnie.
Terror jest jak ośmiornica,
nie ma twarzy, nie ma duszy,
ambicja przerasta skrupuły Judasza,
za jedno oko żąda tysiące.
W spirali przemocy gen zła
niszczy Cywilizacji wawrzyn, lecz
Solidarność ludzi skrzywdzonych
przenosi góry, odrzuca strach.
Krew z prochem wsiąka w ziemię,
wnet wstydem czerwienić się będą liście.
Czy znajdzie się sędzia nad Najwyższym,
bośmy jeszcze nie dorośli zrozumieć.
Kraków, 11.09.2001
12.09.2001, wiersz został przekazany przeze mnie
Konsulowi Generalnemu w Krakowie


***

Was którzy kochacie jak ja Małego Księcia
trawi pytanie czy baranek zjadł różę?
Pytam niebo, milczy tajemnicze.
Baśnią o miłości, wędrówką Pictora
przekształcam się, chcąc
uczestniczyć w tworzeniu.
Prorok – Kahila Gibrana
uczy jak przetrwać w miłości.
"skoro życie nie biegnie wstecz,
nie ogląda się na dzień wczorajszy, ,
cieszymy się ze smutku i radości. ,
Smutek bólem, jak pestka owocu, ,
pęknie – ukaże serce".
Miłość wystarcza sama sobie.
Jej pragnieniem wzajemność i wypełnienie.
Potrzebuję ciebie, by być sobą.
W zespoleniu, poprzez miłość,
można poznać
całą rzeczywistość.


Śmierć na śmierć nie umiera*
ks. Janowi Twardowskiemu

Czasem droga nie zna swojej drogi,
a chmury rzucają na nią cień swych skrzydeł
i, małe więcej od wielkiego boli i
łza jest skróconym rachunkiem sumienia.
Spieszyłem się powoli, by z Tobą porozmawiać.
Teraz pozostały Twoje buty i telefon głuchy.
I odejść nie mogę, bo nie spotkałem się przedtem,
więc klęczę przed świętym krzyżem pytań.
Już wiatr nie gra psalmów na Twych kościach
i wątły kłos przestał dźwigać ziarna prawdy.
A jeszcze nie tak dawno stukałeś do nieba
prosząc o wiarę, która jest jak owca,
która biegnie za matką, lecz nie liczy na cuda.
Byłeś wszystkim bliski, dziś malejesz do szeptu,
tak dokładnie ludzki, zwyczajny i niezwyczajny.
Bóg podał Ci rękę na dzień dobry, gdy tu
smuci się serce i świat nie ustaje, bo jest jaki jest,
raz zadziwia pięknem, raz garbaty jest i krzywy.
Ile było nadziei w Twych wierszach między
słowem i miłością. Ile drogowskazów, by
każdy człowiek stał się prostą ścieżką do Boga.
Dziś oprawiam Ciebie w witraż swej pamięci,
bo święci umierają, lecz nigdy na zawsze.
*Ks. Jan Twardowski
Kraków, luty 2006


Łamigłówki Boga Pana

Ktoś nieposłuszny uratował własną skórę,
zaś posłuszny stracił życie.
Ty wróciłaś, zapomniałaś sprawdzić.
Ktoś jemu szeptał uparcie do ucha,
Anioł Stróż czy kto taki,
intuicja, szósty zmysł, albo
jakiś zbieg okoliczności?
Spóźniłeś się tylko pięć minut,
prawdziwy pech, już po kontrakcie.
To był cud, o czym jeszcze nie wiesz,
żeś się nie oderwał od ziemi.
Jeśli wczoraj byłaś tym olśniona,
czemu dziś oddałaś bilet, a tak
cudowny jest Atlantyk z lotu ptaka
o tej właśnie porze roku, że co,
że chora matka, że nie ma kto
podlewać kwiaty i kot sąsiada w oczach
miał ten dziwny smutek?
Majestatyczny poderwał się do lotu,
niósł się w przestworza, płynął,
potem z czarnej skrzynki wydobyto zeznanie,
że się zakrztusił i zamarł nagle,
pruł powietrze i, tylko jeszcze
- miej nas w swej opiece.
Ktoś bardzo biedny stał się bogaty,
z grubym portfelem znikł jak kanfora.
Ten co wczoraj składał przysięgi,
przysięgi zabrał do grobu.
Po kolejny medal leciał na skrzydłach,
miał szczęście – będzie miał kule na medal.
I z kulą u nogi, odwieczny Łazarz
ślęczyć będzie nad łamigłówką Boga Pana, bo
życie odmienia się przez przypadki i liczby,
a w całym zdaniu pełni najczęściej
funkcję podmiotu.


Łaska gór
- Janowi Pawłowi II

Porwij mnie marzeń mych orle na górskie szczyty tam,
gdzie podwoje Wschodu i Zachodu pełne są mądrości,
gdzie może ujrzę twarz Boga na wysokości nieba.
Na skrzydłach tęsknoty leci trwożna dusza w góry.
Słońce nad nimi zawisło jak w katedrze oliwna lampka.
Tu Bóg daleki jest i bliski i, wicher nagim szczytom śpiewa.
Nagle pochodnią natchnienia rozpalił mnie Pan, tu, gdzie
góry na swych barkach dźwigają niebo, a wierzchołki
otwierają podwoje niebios kamienną oddychając piersią.
Bądźcie pozdrowione szczyty czyste, nieskalana pustko,
zimna samotności, ciszo pogańska naprężonych grzbietów,
spowitych w pelerynę chmur, okryte opończą śniegu.
Boże, który dzielisz się ze mną jak chlebem pięknem gór,
gdzie czuję Ciebie obok, gdy niosę Ci ofiarną iskrę w sercu,
gdzie zaciera się nagle granica między Stwórcą i Naturą,
roztrzaskaj moje serce, bym je od nowa mógł naprawić.
Tu jesteś namacalną Alfą i Omegą, moim objawieniem, bo
na ołtarzu gór wolna moja dusza i rozwarte Twoje ramiona.
Ale muszę przecież wrócić na padół, w odwieczny chaos,
do dramatu życia – namiętności, do lamentu Fausta, więc
wracam teraz spokojny, bo tęczejesz mi Panie w źrenicach.

wiersz wyróżniony w Ogólnopolskim Konkursie pt. "Sen o Karpatach"
Chopinowi,, który zdawał sobie sprawę,
Że w muzyce wokalnej dochodzi do
bezpośredniego kontaktu pomiędzy muzyką i poezją


I

Kropelkami rozdźwięczał
szumem strumyka
pasażem się przemknął
ksylofonem stalaktytów zabrzmiał
kaskadą opada w
molowym nastroju tonacji by
z grzmotem akordów
wbić się w rozedrganą duszę i
grać na naszych uczuciach
Jego Żelazowa Wola aż do Utraty tchu
chciała nam wyśpiewać
całą tajemnicę drzew i ptaków
Polski motyw wiązany
węzłami akolady mieni się
wszystkimi barwami tęczy i
modlitewnie lśni spiżowym dzwonem
Fala za falą goni i chowa się synkopą
w mormorandzie podobnym do
cichego szelestu wioseł
Tylko krople nut w interwałach
opadają i zapadają w zasłuchany krąg
Ariel fortepianu boskim piórem
zapisał pochody gamowe tryle i
ozdobniki lekkie jak zwoje koronek
Klawiatura pod Jego rękami mogła
stać się bezkrwawym zranieniem
głośnym wybuchem granatu i
najsubtelniejszym zapachem róży


II

Pochylona i zapłakana muza
wsparła się o złamaną lirę nad
grobem pianisty – myśliciela
który armaty ukrył w kwiatach


Pewna historia

Las z rozdziawioną gębą polany
stał pod rodzącym się pastelem błękitu,
gdy resztki deszczu tarzały się w koleinach
i śliniły mokre runo.
Obok, w chacie, przewlekle chory
przesypiał kolejny własny cień.
Dookoła drobnolistne spojrzenia
współczującym swym wzrokiem
trącały się wzajemnie, zaglądały
do okna i kręciły głowami.
Nocą, gdy dobrze wytęży się słuch,
zaostrzy wzrok, słychać westchnienia.
Spomiędzy szpar drewnianego gniazda
wypatrują starego leśnika perełki oczu zwierząt.
Od lat był tu klucznikiem, dobrym sylfem
i można było jeść mu z ręki.
Od drzewa do drzewa płyną rady
podsłuchane u starych znachorek,
w pyszczkach i dzióbkach międlą się recepty
i niesie się ogromny żal w poszumie.
Wiatr mościł w strunach traw i w mchu liście,
z głogu i tarniny zrywał gałązki i owoce.
Uwił wieniec nad wieńce.


Córeczka

Na pola opada wonny zmierzch,
gasną karbidowe lampki okien,
chaty nabierają wody w usta,
dachy jak liście z łopianu.
Pająk w suchych rzęsach kopru,
ulgą wzdycha furtka, gdy
w podłodze przeciągają się deski.
Na progu, w kamertonie podkowy
– - na szczęście -
– serce myszki trwożnie bije wysokie C.
W tę noc poczęli dziecko, teraz
dwa łany zboża leżą obok siebie
wsłuchani w świerszcze.
Pracowity zegar zakasał rękawy,
coraz częściej malwy zaglądają do okien.
Pra-wnusia, pra-wnusia, pra-wnusia
skrzypi wahadło w prababci zegarze.
Malwy jarzębinie, jarzębina już wie,
będzie dziewczynkę stroić w korale.
Kwiaty piją z kielichów
– rosę na szczęście.


Miast białego chleba – Żemła

wiersz z przykładem zwierzęcych czasowników,
których pierwiastek znaczeniowy tkwi
w nazwach zwierząt
Zamiast byczyć się pisał wiersze,
zawzięcie bobrował w książkach,
które od zawsze hołubił*, gdy
w nich uparcie myszkował.
Tymczasem tamten lampartował,
drugi stchórzył, więc ledwie raczkował,
trzeci szarogęsił się i ciągle psioczył,
czwarty rozindyczył się i zacietrzewił
udając, że się już zlisił w tym temacie.
Tak wyglądało pewne poetyckie spotkanie.
Słuchając ich zasępił się i osowiał od tych
gzich ukąszeń i rozbuchanych wymysłów,
rozwydrzenia i gołosłownych hipotez,
od ślimaczenia się tych samych racji,
małpowania cudzych frazesów. Odszedł,
aby przy tym nie zbaranieć na starość.
*hołub – z ukr. znaczy gołąb


W uśpionym ogrodzie

na Cmentarzu Łyczakowskim i Orląt,
Lwów, listopad 2004
Jesień pociemniała, w spłowiałej sukience
idzie boso pośród pochylonych krzyży,
biała gaza mgły owija płaszczem melancholii
tańczące na wietrze święte dęby.
W zeschłych liściach chrzęszczą struny nerwów
i powoli gaśnie rdzewiejący uwiąd róż.
Piszę rapsod o cmentarzu z krwi i kości,
o popiele polskich dziejów -
jestem o jeden wiersz bliżej śmierci.
Zakrzepła cisza zarasta powojem
i bluszcz pojedynczo wygładza litery.
Tu czas opowiada głoskami sekund,
gdzie rzędami leżą ludzkie metafory
i krzyk i ból dodaje do krzyku i bólu
w tym świecie kruchym jak słomka.
Za przekroczoną siódmą górą i rzeką
leżą widzialni i niewidzialni,
za nimi są dni pokonane i niepokonane -
wolni, bo nie muszą już za nic przepraszać.
Ile spisanej tu treści, ile blizn,
wielkiej tęsknoty, miłości niespełnionej,
ile słów na wiatr, słów wyrzeczonych,
krwi przelanej? Uwikłani w spór niejasny,
owinięci, omotani hipotezą zdarzeń,
uciekli pomiędzy tak i nie,
choć wiara ich przenosiła góry.
Oto strzaskany pomnik płomiennego serca,
wydziedziczone nostalgie, poeta i żebrak,
spirala życia i wierność psa.
Gdzieś w szczelinie tkwi pożegnalny list
i wołają imiona wyrzezane w kamieniu łzami.
Z roznieconym płomieniem gdzie polski D.O.M.*
odchodzę z bagażem kilku wieków,
z wiarą i nadzieją
w zwycięstwo rozsądku.
*Deo Optimo Maximo (Bogu, Najlepszemu, Najwyższemu)


Urodziny

wariacja na temat wiersza
pt. "Urodziny" Wisławy Szymborskiej

Jeszcze dookoła tyle tego świata,
dalej więc świat światom będzie figle płatać.
Góry, kangury, organy, oceany,
raz powietrze rześkie, w powietrzu lśni cietrzew.
Ważki, igraszki, akrobata na linie,
pod płynącym obłokiem, czasem Łódź płynie.
Ten nacisk na ucisk i ucisk na przycisk,
wklęsły lub wypukły w tłoku tłumu menisk.
Petent na patent i życie, w oczach skry łez,
groszki i złotówki, w słońcu miłość i bez.
Bliźniaczo bliski, w jedynce zew krwi i śpiew,
amory, wapory, w jagnięciu tkwi lew.
Jeszcze dookoła tyle tego świata,
gdy piszę ten wiersz, by swe chwile łatać.
Trochę pieskie życie, piąte przez dziesiąte,
lecz w środę na piątek, niech będzie wyjątek.

--------------------------
urodziłem się pod znakiem Bliźniąt, z liczbą urodzeniową 1
Uwaga: Napisałem kilka parafraz do wierszy W. Szymborskiej,
trzymając się tego samego tytułu, rytmu i rymu narzuconych
przez ich autora.